„Raj, którego nie zauważaliśmy”. Sybiracy w Nowej Zelandii - Muzeum Pamięci Sybiru

13 grudnia 2023

„Raj, którego nie zauważaliśmy”. Sybiracy w Nowej Zelandii

– W Nowej Zelandii zobaczyliśmy raj na ziemi. Albo sen szalonego ogrodnika. Palmy, krowy pasące się pod drzewami pomarańczowymi – mówił dr Tomasz Danilecki. – Tymczasem Stanisław Manterys, jedno z polskich dzieci uratowanych z Syberii i przywiezionych do Nowej Zelandii, powiedział nam: „Nikt z nas tego raju nie zauważał. Myśmy wszyscy chcieli wracać do Polski”.

Przejdź do treści

Niewiele ponad miesiąc po powrocie z wyprawy badawczej do Nowej Zelandii śladami Bolesława Augustisa i innych Sybiraków, jej członkowie podzielili się swoimi odkryciami na spotkaniu w Muzeum Pamięci Sybiru.

Dr Tomasz Danilecki z Działu Naukowego Muzeum Pamięci Sybiru oraz członkowie Stowarzyszenia Edukacji Kulturalnej Widok – Urszula i Grzegorz Dąbrowscy oraz dr Rafał Siderski – wyjechali na drugą półkulę w ramach projektu „Bolesław Augustis i Sybiracy z Nowej Zelandii. Kwerenda i digitalizacja wybranych archiwów”.

Przedsięwzięcie dofinansowane zostało ze środków Narodowego Instytutu Polskiego Dziedzictwa Kulturowego za Granicą „Polonika” i z budżetu Miasta Białystok. Muzeum Pamięci Sybiru było partnerem projektu.

Na wieczornym spotkaniu w Muzeum Pamięci Sybiru pojawili się m.in. zastępca prezydenta Białegostoku Przemysław Tuchliński i kierowniczka Referatu Kultury Urzędu Miasta Anna Pieciul. Specjalnie na ten wieczór do Białegostoku przyjechała Marta Szymska z Narodowego Instytutu Polskiego Dziedzictwa Kulturowego za Granicą POLONIKA. Przyszli także krewni jednego z bohaterów opowieści, Bolesława Augustisa.

Owocna wyprawa na drugą półkulę

Wrażeniami z wyjazdu oraz jego rezultatami dzielili się z publicznością dr Tomasz Danilecki oraz Urszula i Grzegorz Dąbrowscy. Jak podkreślała Marta Szymska, pojechali do Nowej Zelandii jako wolontariusze. To, co przeżyli i czego dokonali, sprawiło, że ich wyprawa stanie się główną osią narracyjną filmu dokumentalnego, jaki Instytut POLONIKA przygotowuje właśnie na temat dofinansowywanych przez siebie projektów wolontariackich.

W ramach projektu nagrano 12 relacji wideo „dzieci Pahiatua” (czyli polskich sierot uratowanych z Sybiru i przyjętych przez władze Nowej Zelandii w 1944 r.) oraz ich potomków. Badacze pozyskali 18 kart z albumu Bolesława Augustisa, zawierających 147 oryginalnych odbitek czarno-białych. Do tego wykonali 217 skanów fotografii z archiwów nowozelandzkich Polaków.

– Bardzo ciężko nam się organizowało ten wyjazd, był nawet moment, że zastanawialiśmy się, czy dojdzie on do skutku – mówił dr Danilecki. – Trudno nam było nawiązać kontakt z Nową Zelandią, wydawało nam się, że trafiamy na ścianę milczenia. Ale gdy już tam dotarliśmy, to wszystko okazało się pozorem, obraz z naszych wyobrażeń został zburzony. Otoczyła nas wielka życzliwość, gościnność, otwartość.

– Planowaliśmy jedno spotkanie z Polonią – odbyły się trzy, bo nowozelandzcy Polacy zorganizowali nam je w ramach niespodzianki. Byliśmy w Auckland, Christchurch i Wellington – opowiadał badacz. – Bardzo zaangażowała się Nina Tomaszyk, prezeska polskiego stowarzyszenia. Jej babcia była deportowana z Sokółki – dodał. – Bardzo pomógł nam także profesor Krzysztof Pawlikowski, również działacz polonijny.

Z lodowatego piekła do zielonego raju

Jak to się stało, że deportowani przez Sowietów z polskiej ziemi znaleźli się ostatecznie w Nowej Zelandii?

Wraz z Armią Andersa ze Związku Sowieckiego do Iranu ewakuowano 40 tysięcy cywilów. Około 18 tys. z nich stanowiły dzieci i młodzież. Dzięki wsparciu Wielkiej Brytanii tysiące polskich kobiet i dzieci przetransportowano do angielskich dominiów w Afryce, a także do Libanu, Palestyny, Indii, Meksyku i Nowej Zelandii.

– W 1943 roku około 1800 dzieci płynęło statkiem do Meksyku – opowiadał dr Danilecki. – Na jeden dzień okręt zawinął do Wellington. Zostali serdecznie powitani przez miejscowych i przedstawicieli władz, był przy tym także konsul generalny RP w Wellington, Antoni Wodzicki z żoną Marią.

Wodzicka przyjaźniła się z żoną premiera Nowej Zelandii, Petera Frasera. Być może jej zaangażowanie na rzecz sprowadzenia polskich sierot wpłynęło na decyzję, by i Nowa Zelandia przyjęła grupę polskich uchodźców doświadczonych piekłem Sybiru.

30 października 1944 r. 733 polskie sieroty ze 105 opiekunami i pracownikami obsługi przypłynęli do Wellington. Zostali tam gorąco przyjęci, a następnie przewiezieni do obozu w Pahiatua. (Więcej o tej niezwykłej historii możecie przeczytać na naszym portalu „Świat Sybiru”).

– W Nowej Zelandii zobaczyliśmy raj na ziemi. Albo sen szalonego ogrodnika. Palmy, krowy pasące się pod drzewami pomarańczowymi – mówił dr Tomasz Danilecki. – Tymczasem Stanisław Manterys, jedno z polskich dzieci uratowanych z Syberii i przywiezionych do Nowej Zelandii, powiedział nam :„Nikt z nas tego raju nie zauważał. Myśmy wszyscy chcieli wracać do Polski”.

Członkowie białostockiej wyprawy mieli okazję porozmawiać z dwanaściorgiem „dzieci Pahiatua”. A do tego należy jeszcze doliczyć kolejne pokolenia – dzieci i wnuki.

– Na spotkaniach było wiele osób, od ponad 80-letnich „dzieci Pahiatua” po ich wnuki – opowiadał dr Tomasz Danilecki. –  Jadąc do Nowej Zelandii obawialiśmy się, że skoro jesteśmy już kolejną ekipą z Polski, to nikt z nami nie będzie chciał rozmawiać. Tymczasem rozmówcy sami do nas przychodzili. Niektórzy przejeżdżali z daleka, żeby się z nami spotkać – przyznawał historyk.

Polska gościnność na antypodach

Na spotkaniach z nowozelandzką Polonią nasz pracownik opowiadał o Muzeum Pamięci Sybiru i o tym, jak Białystok pamięta o Sybirakach.

– Nie chcę, żeby to zabrzmiało nieskromnie, ale wystąpienie zawsze kończyło się owacją. Polacy w Nowej Zelandii są tym bardzo zainteresowani, cieszą się, że ktoś chce z nimi rozmawiać i zapisywać ich historie. Każde spotkanie przedłużało się w kilkugodzinne dyskusje i rozmowy – mówił Danilecki. – Tu, w Polsce, pamiętamy, że Sybiracy przez lata nie mogli o swoim doświadczeniu opowiadać. Tam sytuacja była inna. Mogli mówić, ale nie było słuchaczy – podkreślał dr Danilecki.

– Usłyszeliśmy od nich: „Nam nie wierzono” – opowiadał. – Rozmawialiśmy także z kolejnym pokoleniem, dziś już dorosłymi ludźmi, którzy żałują, że nie wypytali ojca czy matki o ich sybirackie doświadczenie. 58-letni Paul przejechał kilkaset kilometrów, żeby opowiedzieć nam o swoim ojcu. Bardzo przeżywa to, że nie zadał mu pytań o Sybir, kiedy ojciec jeszcze żył…

Rozmówcy dr. Danileckiego i państwa Dąbrowskich dzielili się bardzo przejmującymi historiami. – Bernard Mazur opowiadał o swoim ojcu, któremu po rodzicach pozostała tylko jedna fotografia, ale nie wiedział, którzy z ludzi na zbiorowej fotografii to jego mama i tata…

Wiele dzieci przybyłych do Pahiatua było tak małych, że niewiele pamiętały z życia przed deportacją. Nie wiedziały, kim są ani kim są ich rodzice. – Alina Zioło miała 18 miesięcy, gdy została deportowana. Nie pamiętała, że ma rodzeństwo. W Iranie trafiła do szpitala i tam przypadkiem rozpoznała ją jej starsza siostra: „To nasza Alinka!” – relacjonował Tomasz Danilecki.

Kazimierza Zająca deportowano, gdy miał 2,5 roku. Zapamiętał, że przebywał w jednym pomieszczeniu ze zmarłą mamą. Zbigniew Popławski zapamiętał moment deportacji tylko dlatego, że po wejściu sowieckich funkcjonariuszy do domu zmarła babcia – dostała ataku serca.

– Większość rozmawiała z nami po angielsku. Przyznawali, że tracili ojczysty język mniej więcej w czasie nauki w szkole średniej – relacjonował dr Danilecki. – W pamięci zostały słowa powiązane z najsilniejszymi emocjami: „mamusia”, „dziadunio”. Wplatali je w swoje wypowiedzi – mówił historyk, który nagrywał relacje Sybiraków i ich potomków.

Niektórzy po latach wracają do polszczyzny! – Bronia Brooks postanowiła odnowić znajomość języka polskiego na emeryturze. Gdy byliśmy u niej, na stole leżała książka do nauki polskiego – dodał Tomasz Danilecki.

Nowa Zelandia odkrywa Augustisa-fotografa

To, co z kolei zaskoczyło nowozelandzkich Polaków, to opowieści Urszuli i Grzegorza Dąbrowskich o Bolesławie Augustisie. Żył wśród nich, ale nie znali go jako fotografa. „Nie wiedzieliśmy, że nasz ojciec jest kimś sławnym” – mówili przybyłym do Nowej Zelandii badaczom synowie Bolesława, Zbigniew i Stanisław.

Wielu białostoczan kojarzy tego przedwojennego fotografa właśnie dzięki Grzegorzowi Dąbrowskiemu. Gdy w 2004 r. grupa dzieci odnalazła na jednej z opuszczonych posesji przy ulicy Bema stare zdjęcia i negatywy, wieść o znalezisku szczęśliwie dotarła do Dąbrowskiego, fotografa i fotoreportera. Odtąd, już blisko 20 lat, poświęca on swój czas, by zachować dziedzictwo Bolesława Augustisa. Rozwinął się z tego duży projekt, obejmujący nie tylko wydanie dwóch albumów z fotografiami, ale też wystawy, stronę internetową i program digitalizacji starych zdjęć i zapisywania związanych z nimi historii.

Urszula Dąbrowska na spotkaniu w Muzeum Pamięci Sybiru przybliżyła historię rodziny Augustisów. Prawdopodobnie wywodzili się z zesłańców styczniowych i pierwotnie używali nazwiska Augustowicz. Ojciec fotografa urodził się w 1879 r. w Rydze. Bolesław w 1912 r., już w Nowosybirsku, dokąd rodzina uciekła przed carskimi prześladowaniami. Augustisowie mieli majątek w Nowonikołajewsku nad Kamenką.

– Na zachowanej fotografii przedstawiającej te zabudowania jest adnotacja: „Wyjechali 24 kwietnia 1932” – opowiadała Urszula Dąbrowska. – Do Białegostoku dotarli 6 maja 1932 roku. Zatrzymali się u Haliny Świderskiej, działaczki Związku Sybiraków. Później mieszkali pod różnymi adresami, najdłużej na Spacerowej, czyli dzisiejszej Kościelnej.

– Bolesław rozpoczął pracę w zakładzie fotograficznym przy Rynku Kościuszki, u Neuhüttlera, krakowianina, który zapoczątkował w Białymstoku tak zwane „ulicówki”, czyli zdjęcia robione na ulicy – tłumaczył Grzegorz Dąbrowski. W 1935 roku Augustis ma już własny zakład przy ulicy Kilińskiego, „Chrześcijański Zakład Fotograficzny Polonia-Film”. – Był pracowity, gdy w niedzielę ludzie ruszali na spacer do parku przy Teatrze Dramatycznym albo na nowo założone Planty, on na nich czekał z aparatem – opowiadał Dąbrowski.

Po Augustisie pozostały tysiące zdjęć, wiele z nich to podobizny białostoczan wykonane na ulicach miasta.

Kliknij tutaj, aby obejrzeć galerię zdjęć Bolesława Augustisa na albom.pl

Po wkroczeniu Sowietów do Polski rodzina Augustisów przeżyła dramat. Jan, ojciec fotografa, został aresztowany przez NKWD. Jego los pozostaje do dzisiaj nieznany.

– W lutym 1940 roku aresztowana została reszta rodziny, Bolesław z rodzeństwem – tłumaczyła Urszula Dąbrowska. Jak mówił jej mąż, najprawdopodobniej wtedy ich matka weszła do zakładu Bolesława przy ulicy Kilińskiego i wyniosła stamtąd fotografie, negatywy, może także trochę sprzętu. – Wszystko zostało schowane w budynku gospodarczym na ulicy Bema, a aparat Leica zachowała w domu. Po 1989 roku wysłała go do Nowej Zelandii. Jest zdjęcie Bolesława z tamtych lat, z tą leiką na szyi – opowiadał Dąbrowski.

Bolesław trafia do łagru w Republice Komi. Po układzie Sikorski-Majski zostaje zwolniony, chce wstąpić do Armii Andersa. Po drodze do punktu mobilizacyjnego zostaje schwytany koło Uchty i znów przez kilka miesięcy pracuje niewolniczo. W końcu udaje mu się jednak dotrzeć do Tockoje. W szeregach Polskich Sił Zbrojnych rusza przez Irak, Palestynę do Włoch, gdzie walczy pod Monte Cassino.

– We Włoszech fotografuje. Pojawiają się kadry podobne do tych, które znamy z jego białostockich zdjęć, na przykład dziewczęta stojące na konarach drzew – opowiada Grzegorz Dąbrowski, pokazując publiczności fotografię z podpisem „Włoszki na drzewie przy obieraniu morwy”.

Augustis dociera z resztą żołnierzy do Szkocji. Tam zostaje zdemobilizowany. Postanawia nie wracać do opanowanej przez komunistów Polski. – Koledzy z wojska, Zazulakowie, wyswatali mu swoją siostrę, przebywającą w Nowej Zelandii Marię. Była jednym z dzieci Pahiatua – dodaje Urszula Dąbrowska. – Napisali do niej, że to dobry, odważny kawaler. Bolesław i Maria zaczynają korespondować, w końcu w jednym z listów Bolesław oświadcza się i wysyła obrączkę. W 1946 roku wsiada na okręt Rangitoto i po sześciu tygodniach ląduje w Wellington.

– Ślub odbył się miesiąc później. Małżeństwo było chyba udane – mówi Urszula Dąbrowska. Maria i Bolesław doczekali się dwóch synów – Staszka i Zbyszka.

– Bolesław próbował wrócić do zawodu fotografa – opowiadała Dąbrowska. – Nie udało mu się to jednak w nowym miejscu. W Nowej Zelandii nie było łatwo zdobyć szybko zaufanie miejscowych. Dlatego razem z klanem Zazulaków (Maria miała liczne rodzeństwo) Bolesław zakłada firmę budowlaną. Uczą się budowania drewnianych budynków według miejscowej metody. Z czasem Augustowiczowie – Bolesław w Nowej Zelandii powrócił do pierwotnej formy nazwiska – sami dorabiają się domu pod Auckland. Działają na rzecz Polonii, pomagają wybudować Dom Polski, który skupia życie kulturalne i społeczne polskiego środowiska, a Zbyszek i Staszek chodzą do polskiej weekendowej szkółki.

Bolesław Augustis zmarł w 1995 roku. Pozostały po nim negatywy i rodzinne albumy. Część z nich uległa zniszczeniu w powodzi, jaka nawiedziła Auckland w 2022 roku.

Gdy w 2023 roku przyjeżdżają badacze z Białegostoku, Zbyszek i Staszek odkrywają swojego ojca na nowo. „Nie opowiadał o Syberii, ale wspominał życie w Białymstoku. Mówił, że to były jego najszczęśliwsze lata” – słowa synów Bolesława przekazuje Grzegorz Dąbrowski.

Augustis w zbiorach Muzeum Pamięci Sybiru

Pod wrażeniem opowieści o tym, że Białystok pamięta o swoim fotografie, bracia Augustowicze przynoszą gościom z Polski pozostałości po rodzinnym albumie. To 18 czarnych kart, na każdej z nich kilka czarno-białych fotografii. Niektóre wykonane we Włoszech, inne już w Nowej Zelandii. Grzegorz Dąbrowski zwraca uwagę na poziom artystyczny wielu portretów. Są pejzaże, podobizny zwierząt, a nawet Jan Paweł II na ekranie telewizora.

Album Augustisa z rąk Urszuli i Grzegorza Dąbrowskich trafił do rąk dyrektora Muzeum Pamięci Sybiru, profesora Wojciecha Śleszyńskiego. – Wolą Zbigniewa i Stanisława Augustowiczów było, aby znalazł się w zbiorach Muzeum Pamięci Sybiru – zaznaczyli wręczający.

– Obiecuję, że już niedługo, po dokonaniu zabiegów konserwacyjnych, te fotografie zostaną zeskanowane i umieszczone w naszych zbiorach udostępnionych online – zapowiedział dyrektor Muzeum.

– Dostaliśmy także od synów Bolesława ponad 20 rolek filmów, które Augustis naświetlił w Szkocji. Przed skanowaniem wymagają konserwacji, możemy się więc umówić za rok na spotkanie, na którym będę mógł coś więcej o tym opowiedzieć i pokazać – dodał Dąbrowski. – Za rok 20. rocznica odkrycia fotografii Augustisa – zwrócił się do obecnego na sali wiceprezydenta Tuchlińskiego. – Może to dobra okazja, by upamiętnić go w przestrzeni miasta?

Sklep Odwiedź nasz sklep i sprawdź najnowsze publikacje Muzeum Pamięci Sybiru Odwiedź sklep